Blog

Śniadanie z kimś fajnym – Ula oraz Nikulkumar Harshadbhai Sharma

Nikulkumar Harshadbhai Sharma (w skrócie Nikul) oraz Ula Sharma, to egzotyczne indyjsko-polskie małżeństwo, które swoje miejsce na ziemi znalazło w Olsztynie. Tu stworzyli rodzinę i otworzyli Tandoor – pierwszą hinduską restaurację w naszym mieście. Postanowili, że pokażą olsztyniakom jak smakują Indie.

Jeśli chcecie wiedzieć co Nikul myśli o polskich schabowych, bimbrze i piwie, oraz dlaczego Ula zrobiła aferę w New Delhi – przeczytajcie kolejny wywiad z cyklu Śniadanie z kimś fajnym. Zapraszam.

Zanim porozmawiamy o jedzeniu chciałabym poznać Waszą historię. Jak to się stało, że jesteście razem i mieszkacie w Olsztynie?

Ula: Nasza historia jest zupełnie banalna. Jak 99,9% mieszanych par, poznaliśmy się…

Czekaj, czekaj… niech zgadnę! W Londynie?

Ula: (śmiech) Tak, w Londynie na zmywaku. (śmiech)

Nikul: Nie na zmywaku!(śmiech) I też nie na Tinderze! (śmiech)

Ula: Pracowaliśmy razem w restauracji.

Kiedy to było i jak się tam znaleźliście?

Ula: Jestem przedszkolanką. 6 lat temu, za namową koleżanki, która mieszkała w Londynie postanowiłam pojechać tam w czasie urlopu i dorobić sobie. W pracy poznałam Nikula. Zainteresowaliśmy się sobą. Chodził wokół mnie, chodził… aż wychodził (śmiech)

Nikul: Ja pojechałem tam na studia, ale zakochałem się w żonie i nie chciałem zostawać w Londynie sam, bo nie byłoby po co. Przyleciałem więc do Polski najpierw na 15 dni, bo na tyle miałem wykupiony bilet.

Nie chcieliście zostać w Londynie? Nie było by Wam tam łatwiej pod każdym względem?

Ula: O nie! Ja mam za krótką pępowinę. Nie wyobrażałam sobie żeby żyć tak daleko od domu. Jestem z Gołdapi, ale przyjechałam do Olsztyna na studia i tu znalazłam swoje miejsce na ziemi. Nikul natomiast nie był w domu rodzinnym aż 8 lat!

Nikul: Żona nie chciała mieszkać w Londynie! A ja mogę żyć gdziekolwiek! Mi nic nie przeszkadza, więc mieszkamy w Olsztynie.

Goście siedzą przy stole

8 lat nie widziałeś się z rodzicami? To straszne! Nie tęskniłeś?

Nikul: Już nie. Świat jest coraz mniejszy. Teraz jak chcę, mogę lecieć do nich w każdej chwili. Już nie jest tak drogo jak kiedyś.

Ula: Poza tym mamy Skype, technologia poszła do przodu. Tym samym, rodzina z Indii jest z nami „w domu” niemal codziennie.

Byliście razem w Indiach? Poznałaś rodzinę męża?

Ula: Byliśmy tylko raz. Raz też rodzice Nikula do nas przyjechali. Nasza córka Majka miała wtedy 2 lata.

Bałaś się podróży w nieznane z małym dzieckiem?

Ula: Zanim wyruszyliśmy, naczytałam się i nasłuchałam o ich odmiennej florze bakteryjnej. O tym, jak łatwo tam trafić do szpitala z przykrymi dolegliwościami. I to był dla mnie największy stres! Że coś się nam przytrafi. A już w ogóle chwile grozy przeżyłam, gdy zobaczyłam jak wyglądał tamtejszy szpital. Rozchorował się siostrzeniec Nikula i zobaczyłam jak to wszystko wygląda od środka!

Kolejny stres przeżyłam w restauracji, no może bardziej jadłodajni. Moja córka oblizała oparcie od krzesła… to był prawdziwy horror. Nic się jej całe szczęście nie stało i wtedy trochę wyluzowałam. Pomyślałam, że w takim razie nic jej już nie ruszy (śmiech). Ona czuła się w Indiach jak ryba w wodzie!

Genów nie oszukacie. (śmiech)

Ula: Wylądowaliśmy w New Delhi. Był okropny upał, wszystko się kleiło. Była wilgoć do której nie przywykłam. Trafiliśmy w końcu do hotelu. Pomyślałam sobie: no, w końcu się wykąpię po 24 godzinach podróży! Wchodzę do łazienki… a tam wiadro po farbie i kubek! Mówię: Nikul, człowieku! Gdzieś Ty mnie przywiózł! A Majka nic – szczęśliwa taplała się w tym wiadrze z wodą. Ja nie chciałam tam zostać ani minuty dłużej!

Nikul: Było ciężko. Pierwszej nocy w Indiach żona zrobiła mi taką awanturę i aferę, że bezsilny dzwoniłem do ojca, który rezerwował nam ten hotel. Tata tak się przejął, że całą noc nie spał i wydzwaniał z awanturą do ludzi z portalu rezerwacyjnego. To była naprawdę tragedia (śmiech). Ci ludzie z portalu natomiast dzwonili do hotelu. Skończyło się na tym, że mogliśmy wybrać sobie pokój jaki chcieliśmy. Nawet najbardziej ekskluzywny w hotelu. Poszliśmy wybierać, ale żona stwierdziła, że wszystkie pokoje są takie same (śmiech). Byłem strasznie zdenerwowany tej nocy. Nie wiedziałem co robić. Nie mogłem mieć przecież pretensji ani do żony, ani do ojca.

Ula pije herbatę

Ula i Nikul śmieją się

Czyli zrobiłaś niezłą aferę.

Ula: No bo ja miałam trochę inne wyobrażenie o hotelu! Jestem przyzwyczajona do innych standardów niż wiadro po farbie i kubek w łazience!

Nikul: Minęło pół godziny, a żona mówi do mnie: nie przejmuj się, przeżyjemy jakoś (śmiech)

Ula: No co ja ci miałam powiedzieć. Przecież nie wsiądę w taksówkę i nie pojadę do Polski.

Nikul: To po co było robić taką awanturę! (śmiech)

Nikul, kobiety tak mają. Te europejskie na pewno! Nie wiem jak jest u indyjskich, ale pewnie podobnie. Kobieta to kobieta!

Nikul: Potem byliśmy jeszcze w Sheratonie.

Ula: Tam z kolei elegancko, wysoki standard, ale wyglądasz przez okno… a tam lepianka, ludzie na ziemi siedzą, a ty w Sheratonie czterogwiazdkowym. Po kilku dniach moja głowa się przestawiła. Szybko przestałam myśleć po europejsku. No i po prostu zaakceptowałam zastaną rzeczywistość. Inaczej się tam nie da. Nie można przenosić tego, co jest w Europie, do Indii.

Nikul: Indie to inna planeta. Nawet ja bywam tam w szoku. To jak muszą czuć się Europejczycy?!

stolik z krzesłami w Lago

Nogi gości i autorki

Indie są ogromne i zróżnicowane – czy istnieje coś takiego jak kultura hinduska?

Ula: Tam nie ma jednego języka. Są setki dialektów. Obok siebie żyją muzułmanie, hindusi, buddyści, katolicy. Ten kraj jest tak różnorodny, że albo się go kocha, albo nienawidzi. Pamiętam sytuację – druga w nocy, tych ludzi niby trochę mniej na ulicach, choć ciągle dużo. Śpią na ulicach, bo nie mają gdzie. Szczury biegają między nimi… Do tego wychudzone psy. Straszny widok. Dzieci bawiące się błocie. A mimo to, szczęśliwe. Wystarczyło jednak, że wyjechaliśmy poza Delhi, a tam zupełnie inny świat. Poza stolicą ludzie sprawiali wrażenie mniej nieszczęśliwych. Ten kraj jest tak wielki, że ludzie często przez całe życie nie opuszczają swoich miast, w których się urodzili. Nikul 20 lat nie wyjechał poza swoje miasto, zanim nie wybrał się na studia. Dopiero ja zabrałam go na wycieczkę do Taj Mahal. (śmiech)

Nikul: Indie to jedna wielka różnorodność. Jest tam zarejestrowanych około 700 języków. Ponad 1600 dialektów. Tylko w mieście z którego pochodzę jest 5 różnych. Ja nawet nie znam języka, w którym mówi mój kucharz z Tandoor. On natomiast zna mój, bo jego ojciec mieszkał 15 lat w regionie, z którego ja pochodzę. Te języki są tak różne, że czasem sobie żartujemy, że on nie jest z Indii, tylko nie wiadomo skąd. Ja potrafię porozumieć się w ośmiu językach. Ale też nie do końca, bo nie we wszystkich potrafię pisać.

jajecznica z pomidorkami

Kieliszki i talerz na stole

A jak naprawdę jest z alkoholem i świętymi krowami? Obalmy jakieś mity!

Nikul: Europejczycy myślą, że w całych Indiach nie pije się alkoholu. A to nie jest prawda.

Są chyba tylko dwa regiony, w których nie można kupić legalnie alkoholu. Na lewo oczywiście można. (śmiech) Podobnie jest z niejedzeniem wołowiny i wieprzowiny. To też nieprawda. Na południu, w stanie Kerala, bez problemu można w restauracjach zamówić wołowinę.

A Ty skąd pochodzisz? Z której części Indii?

Nikul: Jestem z północy, z Gudżaratu. W tym regionie 90% ludzi to wegetarianie.

Ula: Mój mąż 20 lat nie jadł mięsa, dopóki nie przyjechał do Europy.

Nikul: Tam jest tak, że mogę zjeść mięso, ale nie mogę robić tego w domu oraz na widoku. Muszę to robić na zewnątrz, ale tak żeby nikt nie widział. Podobnie jest z jajkami. Gdyby np. znajomi rodziców widzieli, że to jem, to z pewnością powiedzieliby im o tym. Byłaby afera. Kiedyś z ojcem pod nieobecność matki przynieśliśmy do domu mięso. Mieliśmy do wyboru – zjeść to na zewnątrz, albo zjeść w domu, nie zostawiając po sobie żadnych śladów, tak aby mama się nie dowiedziała. Kiedyś było tak, że aby zjeść w spokoju mięso, musiałem iść na cmentarz.

Ula: Nasza Majka je głównie rosół. Teściowa nie pozwalała nam nawet rozmawiać o tym, że jedziemy kupić kurczaka na ten rosół. A już szczególnie na ganku, żeby przypadkiem sąsiedzi nie usłyszeli!

Zbliżenie na rączkę dziecka

Zbliżenie na twarz dziecka

A będąc w Indiach gotowałeś? Myślałeś już o tym, że w przyszłości chcesz mieć restaurację?

Nikul: W ogóle! Ja nawet herbaty nie robiłem sam!

Ula: On przez 20 lat jadł tylko ziemniaki! (śmiech)

Nikul: Ja w ogóle byłem całkowicie innym człowiekiem żyjąc w Indiach. W ogóle nie byłem ogarnięty, ani samodzielny. Wszystko robili za mnie rodzice i rodzina. Nawet jeśli chciałem się napić wody, to śmiało mogłem o to prosić i ktoś by mi przyniósł. Ale jak pojechałem do Anglii, to szybko wszystkiego się nauczyłem. Studiowałem, pracowałem w restauracji indyjskiej. To był czas, gdzie nauczyłem się wszystkiego jeśli chodzi o gastronomię. Dzięki tym doświadczeniom mogę być barmanem, kucharzem, kelnerem. Mogę pracować na zmywaku i być kierownikiem. Nauczyłem się wszystkiego przez 10 lat. Również tego jak prowadzić biznes. Przeszedłem tam wszystkie szczeble.

Czyli doświadczenie masz. Można było otwierać swój biznes. Nie baliście się Olsztyna i tego czy to wyjdzie w naszym mieście?

Ula: No to była trochę partyzantka z naszej strony. My nie mamy wykształcenia stricte gastronomicznego. To było raczej tak: hej, chodź zrobimy sobie restaurację. I jakoś to poszło.

Nikul: Poszło, poszło! Ale też od samego początku wiedzieliśmy dokładnie, co chcemy robić.

Ula: Zabierając się za ten biznes, postawiłam chłopakom na samym początku jeden warunek. Ta restauracja ma być indyjska. Tu nie może być frytek! Albo robicie to od początku do końca, tak jak robi się Indiach, albo wcale! Wiadomo – wszystkich produktów nie jesteśmy w stanie ściągnąć tu z Indii.

Nikul: Niestety są w Polsce takie restauracje indyjskie, co serwują też lazanię i schabowego. Całe szczęście to nie u nas.

japońskie pancakes

Goście się cieszą

Okazało się, że Olsztyn czekał na kuchnię indyjską. Jak myślicie w czym tkwi sekret Waszego niewątpliwego sukcesu?

Nikul: Oj czekał, sam jestem w szoku! (śmiech)

Ula: Powiem ci, że nie zależało nam na otworzeniu knajpy, w której sztywno trzeba siedzieć przy stoliku i jeść wszystko nożem i widelcem. Chcieliśmy żeby było tam swobodnie. Nasza córka Majka, pierwsze co robi po wejściu do restauracji to ściąga buty i lata na boso. Chłopaki, którzy z nami pracują, są wiecznie uśmiechnięci i już od progu krzyczą dzień dobry. Oni niczego nie udają, oni po prostu są tacy radośni i naturalni.

Nikul: Polka, która z nami pracuje też zna naszą kulturę, bo ma chłopaka z Indii. Dlatego też ją zatrudniłem. Ona doskonale wie co ma robić. Można powiedzieć, że mamy prawie rodzinny biznes. Dwóch z pracujących z nami chłopaków to moi kuzyni. W sumie jest nas pięciu.

Ula: Ale spokojnie przydałby się ktoś jeszcze. Z ruchem jest różnie. Czasami bywa tak, że do 14:00 jest średnio, a potem do końca dnia ludzie walą do nas drzwiami i oknami. 17 maja mieliśmy pierwsze urodziny. Rok temu zastanawialiśmy się… kto do nas przyjdzie. Dzwoniłam po koleżankach i prosiłam żeby wpadły na otwarcie o 13:00, bo bałam się, że nikt nie przyjdzie. O 15:00 dzwoni do mnie Nikul – ja byłam w tym czasie w pracy – żeby przyjechać pomóc, bo jest taki duży ruch. Drzwi się nie zamykały, a ludzie stali i czekali przed lokalem na dwie godziny przed otwarciem! To był dla nas po prostu szok!

Nikul: Nie byliśmy na to gotowi. Nie mieliśmy jeszcze wtedy tylu pracowników co teraz. Mój jeden kuzyn pracował w Białymstoku, drugi w innej pracy. Otwieraliśmy Tandoor we trzech. Sami musieliśmy tego dnia ogarniać kuchnię, salę i zmywak. Do tego wszystkiego skończyła nam się butla z gazem. Znajomy po nią pojechał, ale nie potrafił prowadzić mojego samochodu i był jakiś problem. Jego żona w tym czasie pomagała nam ogarnąć zmywak. No była tragedia (śmiech). Lokal był tego dnia otwarty do 21:00, ale o 18:30 już nie mieliśmy żadnego jedzenia. Ja myślałem, że ten ruch to przez dużą promocję, którą zrobiliśmy tego dnia. Dzień później jednak rabatów już nie było, a ruch nadal był tak samo duży. Cały tydzień tak wyglądał. Ściągnąłem obu braci – we trzech nie dawaliśmy już rady. Potrzebowaliśmy pomocy.

ulotka Tandoor

Wynika z tego, że olsztyniakom brakowało takich smaków?

Nikul: Na to wygląda. Jestem w szoku, że tylu ludzi z Olsztyna było w Indiach! Mało tego – oni widzieli więcej Indii niż ja! Dużo ludzi też tam mieszkało, a teraz żyją tutaj. Bywa jednak też tak, że nasi goście stwierdzają, że nie mamy pojęcia o indyjskiej kuchni. No dla mnie to śmieszne, to żart! To tak samo jakbym ja poszedł do polskiej restauracji, zamówił pierwszy raz w życiu pierogi i powiedział, że kucharze nie mają pojęcia o pierogach!

Ula: Ja z kolei jestem zdumiona, że tylu ludzi zna tę kuchnię! No i niestety, my Polacy tak mamy, że znamy się na wszystkim.

A jak jest ze składnikami?

Ula: Tak naprawdę przyprawy dostępne w polskich sklepach nijak się mają do tych oryginalnych. My mamy indyjskie przyprawy. To też sprawia, że smak tych potraw jest nieco inny. Zwykła kurkuma, którą można kupić w każdym sklepie, nie ma porównania z tą indyjską, której nie można z palców zmyć przez dwa tygodnie. W Indiach je się często rękoma, a właściwie prawą ręką, bo lewa jest nieczysta. Prawą się wita i często widać dłonie żółte od kurkumy. Swoją drogą podziwiam ich za to. Ja nie potrafię zjeść ryżu palcami. Tak samo jak nie rozumiem jak można zjeść ryż pałeczkami. To działa w dwie strony, bo teściowa, gdy była w Polsce, miała problem ze sztućcami.

Wróćmy do pierogów… Nikul – co Ty jesz w Polsce?

Ula: On jest ciężkim przypadkiem! Jak przyleciał do Polski to nic nie jadł! Do tej pory nie je nic na zimno. Na samym początku pobytu Nikula w Polsce pojechaliśmy na wesele. Moja ciocia biegała za nim i odgrzewała mu kurczaka, bo to było jedyne co on jadł. Na innym weselu jadł tylko ogórki kiszone i pił bimber (śmiech). Kiedyś moja mam zrobiła kotlety schabowe. Nikul tak patrzył na nie, patrzył i w końcu spytał: to naprawdę jest ze świni? Ja mu odpowiadam, że owszem. Na co on: takie białe?! Daj spróbować! I od tamtej pory je wszystko! No lekko na początku nie było, wybrzydzał niczym księżniczka. A teraz – byleby dużo (śmiech)

Nikul: W Anglii było łatwiej, bo tam było dużo hinduskiego street foodu. Teraz jest i tak już dużo lepiej, bo na początku to była faktycznie tragedia. Przez rok jadłem non stop zupki chińskie… Próbowałem kebab. On w ogóle nawet nie przypomina kababu. Byłem wręcz w szoku, że to co można tu kupić jest tak nazywane. Nie wiem co to jest. Może jakaś jedna przyprawa była podobna, nic więcej.

Widok z góry na stół

Autorka trzyma kubek z kawą

W domu gotujecie po indyjsku, czy po polsku?

Ula: Ja bardzo lubię gotować. Przychodzi jednak Nikul, smakuje i mówi, że to nie doprawione, że brakuje przypraw, że nie ma soli, że nie ma czegoś. Według niego wszystko powinno być przyprawione po hindusku. Kiedyś robiłam taki makaron na szybko z cukinią, ze śmietaną i mozzarellą. A co zrobił mój mąż?! Dosypał do niego kuminu! (śmiech) Nawet jeśli w domu jest dużo jedzenia, a ja coś ugotuję, to przychodzi i mówi, że znowu nie ma nic do jedzenia (śmiech) Kanapek prawie nie je, w ogóle nie je nic na zimno. Odkryliśmy ostatnio w jednym z marketów takie indyjskie chrupki i teraz je to non stop. Na śniadanie jest kawa i chrupki!

Moja teściowa jak przyjechała do Polski, to na śniadanie robiła wiecznie placek roti i do tego gotowała herbatę z mlekiem i z indyjskimi przyprawami. Oni tak mają. Mi najbardziej podoba się u nich to, że jest zupełnie inna kultura jedzenia. Hindusi nie robią tego w biegu, tak jak my. Jest śniadanie, to cała rodzina o danej godzinie zbiera się i siada w kuchni na podłodze po turecku. Wszyscy w jednym kręgu! Potem jest obiad i to samo – tata zamyka swój salon fryzjerski i przychodzi do domu na obiad. Kolacja – znowu wszyscy razem. Bardzo bym chciała żeby w naszym domu posiłki wyglądały podobnie. W Indiach w ogóle nie ma czegoś takiego jak „na czas”. Nie ma ustalonych godzin działania. Jak wstaniesz, zjesz śniadanie, to idziesz otworzyć swój interes. Autobusy też jeżdżą jak chcą.

Jak byliśmy w Indiach wraz z moimi rodzicami mieliśmy pojechać któregoś dnia rano na wycieczkę. Dla nas rano oznaczało, że wstaniemy, zjemy śniadanie i jesteśmy gotowi do wyjazdu. A tam… nie, nie… teraz to ja jadę do fryzjera. Pojechał do fryzjera, wrócił. No to trzeba było zjeść obiad. Na wycieczkę wyruszyliśmy o 16:00 (śmiech)

Nikul: Bo dla nas rano to znaczy dzień!

Goście siedzą przy stoleDetale na stole

A jak rodzice Nikula odnaleźli się w Polsce? Próbowali naszej kuchni?

Ula: Teść jest bardzo otwarty. On nawet kiełbasy spróbował i popił wódką (śmiech). Taka historia mi się przypomina – rodzice byli u nas w czerwcu, było bardzo ciepło. Nikul spytał ojca, czy chce się napić zimnego piwa. Na co teść odparł, że nie! On woli napić się wódki, bo po piwie boli go głowa (śmiech)

Nikul: Mój tata pierwszy raz w życiu wypił alkohol właśnie w Polsce!

Ula: Teść w ogóle był bardzo ciekawy wszystkiego. Chciał jak najwięcej spróbować. Między innymi w związku z tym poszedł do sklepu i kupił teściowej dżinsy żeby była bardziej europejska. Ona całe życie chodzi w sari. I to była dla niej największa męka. Jak tylko wracaliśmy do domu to od razu przebierała się. Teść wrócił po 3 tygodniach do Indii, wtedy ona odetchnęła, bo mogła w końcu porzucić te niewygodne dla niej spodnie.

Nikul: Po wyjeździe taty, mama ani razu już nie założyła spodni, a była z nami jeszcze 3 miesiące (śmiech)

Ula: W ogóle oni mają takie swoje nawyki. Teściowa codziennie rano zamiatała całe mieszkanie miotłą. Mówiłam jej – mamo, my mamy odkurzacz! Nie chciała go używać. Potem siadała na tej zamiecionej podłodze po turecku, w tym swoim pięknym sari. Wyciągała ziemniaki, cebulę i co tam miała jeszcze do gotowania. Obierała to, potem znowu zamiatała całe mieszkanie, następnie gotowała, czyściła mi kuchnie tak, że na wierzchu nie było ani jednej łyżeczki. Wszystko było powycierane i pochowane. Potem znowu zamiatała podłogę. U nich w ogóle podłoga jest najczystszym miejscem domu, bo na podłodze się je! Dlatego u nich podłogę sprząta się przed posiłkiem i po posiłku. Ona robiła u nas przez ten czas to samo, co robiła u siebie w domu. O ile jeszcze teść jadł nasze kanapki, to teściowa gotowała sobie sama. Przywiozła ze sobą walizkę mąk i przypraw.

Widok na stoliki w Lagopusty brudny talerz

Planujecie kolejną podróż do Indii?

Ula: Oczywiście. Musimy jednak poczekać, aż nasze młodsze dziecko nieco podrośnie. Chcemy, aby nasz syn został tam poddany obrzędowi podobnemu do naszego chrztu. Polega to na tym, że chłopcom goli się głowę na łyso. Teściowa już zapowiedziała, że nie możemy z dzieckiem iść do fryzjera, póki oni tego nie zrobią. Chodzi o włączenie dziecka do swojej kultury i wspólnoty.

Jak ma się kuchnia indyjska w Polsce? Sprawdzaliście jakieś restauracje pod kątem autentyczności?

Ula: Byliśmy w Warszawie i Gdańsku. W Gdańsku było bardzo pysznie. W Warszawie było natomiast kolorowo, a do wszystkiego było dodane w jakimś celu maggi. Do oryginalnych dań bardzo często w samych Indiach dodaje się barwniki spożywcze. Ja nie chciałam, że w naszej restauracji ich używano, bo dla mnie zabarwione jedzenie wygląda mało apetycznie. Widać na pierwszy rzut oka, że jeśli ma kolor intensywnie czerwony lub zielony, to coś jest do niego dodane. Powiedziałam naszym chłopakom, że muszą stanąć na głowie i bez sztucznych barwników wydobyć te kolory!

Myśleliśmy też o thali – czyli takich dużych indyjskich talerzach z przegródkami, na których moglibyśmy serwować tradycyjne różne potrawy. Niestety, trzeba mieć naprawdę dużą kuchnie żeby to serwować i aby było zawsze świeże. Mamy za mały lokal. A zależy nam na świeżości. U nas nie znajdziesz potraw, które są przygotowywane wcześniej. Dlatego też tyle to u nas trwa. Ludzie się denerwują, że trzeba długo czekać. A warto wiedzieć, że nasi kucharze każde danie przygotowują od początku. Mają przygotowane trzy bazowe sosy i to wszystko. Jednak doprawienie i kompozycja całej potrawy jest robione na bieżąco, na świeżo. Ludzie już się nauczyli, że dzwonią np. o 12:00 i proszą o obiad na 16:00.

Nikul: Jak chcesz dobre jedzenie, to musisz poczekać. Nie ma innego wyjścia!

Ula: Ale Nikulowi marzy się indyjski street food, tak żebyśmy wyszli bardziej do ludzi. Wierci mi dziurę w brzuchu żebyśmy kupili foodtrucka.

I tego Wam i nam życzę! Dobrego jedzenia w Olsztynie nigdy za wiele! Dziękuję za przemiłą rozmowę i wspólne śniadanie!

 

Dzięki uprzejmości Restauracji Lago na śniadanie zjedliśmy:

  • jajecznicę ze szczypiorkiem z konfitowanymi pomidorkami cherry oraz pieczywem wypiekanym na miejscu
  • pancakes w japońskim stylu, z bitą śmietaną i sosem truskawkowym.

Piękne zdjęcia zapewniła nam jak zwykle Fotografka.

 

Stół w Lago

 

 

  • Share

komentarze 2

Odpowiedz